reklama
kategoria: Kraj
10 kwiecień 2025

Najtrudniejsze były rozmowy z rodzinami w Moskwie

zdjęcie: Najtrudniejsze były rozmowy z rodzinami w Moskwie / fot. PAP
fot. PAP
Najtrudniejsze były rozmowy z rodzinami ofiar katastrofy, przed prosektorium w Moskwie z grupą dziennikarzy staraliśmy się wyczuć, czy ktoś chciałby porozmawiać, czy nie - wspomina Krzysztof Strzępka, który 10 kwietnia 2010 r. jako dziennikarz PAP poleciał do Smoleńska. Miał w Katyniu relacjonować uroczystość z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
REKLAMA

10 kwietnia 2010 roku, podchodząc we mgle do lądowania w Smoleńsku w Rosji, rozbił się samolot pasażerski Tu-154M, którym polska delegacja leciała na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Zginął prezydent Lech Kaczyński z małżonką Marią, ostatni prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, najważniejsi dowódcy wojskowi i wielu wysokich rangą urzędników.

Uroczystość w Katyniu miała relacjonować grupa dziennikarzy z Polski, którzy do Smoleńska polecieli samolotem Jak-40. Wylądowali w Smoleńsku, zanim Tu-154M wystartował z Warszawy.

To, że dziennikarze podróżowali osobnym samolotem, było sytuacją wyjątkową. Krzysztof Strzępka, wtedy dziennikarz Działu Politycznego Polskiej Agencji Prasowej wspomina, że dopiero dzień lub dwa przed wylotem dowiedział się, że będzie w innej maszynie niż prezydent Lech Kaczyński.

"Prezydent Lech Kaczyński zorganizował również wizytę rodzin osób pomordowanych i pochowanych w Katyniu, co mnie na dobrą sprawę uratowało, ponieważ to był pierwszy raz w trakcie mojej wieloletniej pracy w obsłudze prezydenta, kiedy nie leciałem w tym samym samolocie co prezydent" - opowiada były dziennikarz PAP po 15 latach od tych wydarzeń.

Do lądowania samolotu z dziennikarzami na lotnisku Smoleńsk-Północny (ros. Siewiernyj) doszło o godz. 7.17 czasu polskiego (zegary na miejscu wskazywały godzinę później). Już wtedy na lotnisku panowały bardzo trudne warunki atmosferyczne. Trzy komisje, które badały lot Jaka-40, podawały nieco inne dane, ale wszystkie były zgodne, że do lądowania doszło w warunkach poniżej minimum, do którego była wyszkolona załoga Jaka-40. Stenogramy rozmów świadczą, że kontrolerzy nie widzieli samolotu i zamierzali go skierować na drugi krąg. Pilot - jak sam potem mówił - tego polecenia nie słyszał i wylądował. Ten wyczyn rosyjski kontroler skwitował słowem "zuch".

W lutym 2011 r. ówczesny dowódca Sił Powietrznych zawiadomił prokuraturę wojskową o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez załogę Jaka-40. W 2015 r. prokuratura umorzyła jednak postępowanie, dochodząc do wniosku, że brak jest danych potwierdzających popełnienie przestępstwa "nieumyślnego sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy".

10 kwietnia 2010 r. pasażerowie Jaka-40 nie zdawali sobie jednak sprawy, że są w niebezpieczeństwie. "Dowiedziałem się o tym później, czytając raporty i doniesienia medialne. Pamiętam bardzo dokładnie, że widziałem, że schodziliśmy do lądowania bardzo ostro. Nie było widać pasa, było tylko +mleko+ za szybą. Dosłownie w ostatniej chwili mgła zniknęła tuż nad ziemią i pilotowi udało się posadzić maszynę. Jako pasażer nie widziałem żadnego momentu zawahania" - powiedział Strzępka.

Mniej więcej w tym samym czasie na lotnisku w Smoleńsku dwa razy próbował wylądować rosyjski samolot transportowy Ił-76, który wiózł samochody dla prezydenckiej kolumny. Podczas pierwszego podejścia, około 10 minut po lądowaniu Jaka-40 kontrolerzy na ziemi nakazali iłowi odejście na drugi krąg. Według świadków końcówka skrzydła maszyny znalazła się na wysokości 3-5 metrów nad ziemią, podczas gdy rozpiętość skrzydeł Iła-76 to około 50 metrów.

Gdy to się działo, polscy dziennikarze akurat wysiadali z Jaka. Na schodkach z tyłu kadłuba część z nich widziała, że ił o mało się nie rozbił. "To były dosłownie sekundy. Dziennikarze, którzy wysiadali tuż przede mną, mówili, że widzieli, że rosyjski samolot w ostatniej chwili uniknął katastrofy. Pytali, czy też to widziałem, ale nie wiedziałem co" - powiedział dziennikarz.

"To pokazuje, jak tam było niebezpiecznie. My się prawie rozbiliśmy, ił prawie się rozbił i odszedł, a samolot z prezydentem kraju i najważniejszymi osobami podchodził do lądowania. To było szaleństwo" - zwrócił uwagę Strzępka.

Po wylądowaniu grupa polskich dziennikarzy nie czekała na lotnisku na przylot maszyny z prezydentem i delegacją. Zostali zawiezieni na oddalony o około 20-30 minut jazdy samochodem Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu. "Nie było sensu, żebyśmy czekali na lotnisku. Nic ważnego nie miało się tam wydarzyć. Wszystko było zaplanowane na cmentarzu" - zauważył Strzępka.

Wspominał, że cmentarz w Katyniu to spokojnie miejsce w lesie. Rano 10 kwietnia 2010 r. było już tam trochę ludzi, ale nie było tłumu. To właśnie tam do dziennikarzy dotarła wieść, że rozbił się samolot z prezydentem.

Do katastrofy Tu-154M doszło o godz. 8.41 czasu polskiego, choć tego dnia służby podawały jeszcze błędną godzinę - 8.56.

Jako pierwszy informację o katastrofie podał Wiktor Bater, wtedy korespondent Polsatu News w Moskwie. Jak opowiadał potem w rozmowie z branżowym miesięcznikiem "Press", w lesie katyńskim odebrał telefon od informatora, który był w grupie dyplomatów czekających na prezydenta L. Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku. Bater (zmarł w 2020 r.) opowiadał, że potwierdził tę informację u funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu, następnie zadzwonił do swojej redakcji.

Tę informację, z początku nieoficjalną i pochodzącą z anonimowego źródła, próbowały potwierdzać inne redakcje, w tym Polska Agencja Prasowa. "Mnie się wydaje, że pierwsza wiadomość, jaką miałem, to ktoś do mnie z redakcji zadzwonił i powiedział, że chyba coś nie tak jest z samolotem, że coś Polsat podaje, żebym spróbował się czegoś dowiedzieć. Złapałem za telefon i próbowałem się gdzieś tam dzwonić, ale też było widać dosyć szybko zmianę atmosfery na cmentarzu. Ludzie zaczynali pytać jeden drugiego. Zdaje się, że wszyscy dostali tę samą informację. Najpierw, że problemy przy lądowaniu, potem, że samolot płonie. Mnie się wydaje, że to była kwestia minut" - mówił Krzysztof Strzępka.

Wspomina, że próbował uzyskać informacje od osób z otoczenia prezydenta L. Kaczyńskiego. "Duża część ludzi, moich kontaktów z Kancelarii Prezydenta, była na pokładzie tupolewa. Próbowałem do nich dzwonić, ale połączenie nie było możliwe" - opowiadał dziennikarz.

Informację o katastrofie w rozmowie z PAP potwierdził rzecznik MSZ Piotr Paszkowski (zmarł w 2019 r.). "Zajmowałem się wtedy sprawami zagranicznymi i Piotr Paszkowski był moim naturalnym kontaktem. Podyktowałem pilną" - wspominał Strzępka.

Depesza pilna o treści "Prezydencki samolot rozbił się w Smoleńsku - MSZ" została opublikowana w serwisie PAP o godz. 9.25.

Strzępka dodzwonił się do redakcji kilka minut wcześniej. Z historii depeszy w programie edycyjnym używanym przez PAP wynika, że o godz. 9.22 po raz pierwszy została zapisana depesza "krótka". Do serwisu została nadana o godz. 9.30. Brzmiała tak:

"Rozbił się prezydencki samolot (krótka)

Samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku w Smoleńsku - powiedział PAP rzecznik MSZ Piotr Paszkowski. Nie wiadomo, czy ktoś ucierpiał. Wygląda to bardzo źle - powiedział rzecznik MSZ.

"Przy podchodzeniu do lądowania samolot najprawdopodobniej zahaczył o drzewo. Pożar jest już ugaszony" - powiedział PAP Paszkowski. (PAP)

stk/ agy/ jra/"

Podpis stk/ to Krzysztof Strzępka obecny tego dnia w Smoleńsku. Z kolei agy/ to Andrzej Gajcy, wtedy dziennikarz PAP, który z Warszawy rozmawiał telefonicznie ze Strzępką. Natomiast jra/ to podpis Jana Rakoczego, wówczas wydawcy na sobotnim dyżurze w Newsroomie PAP. To Rakoczy napisał w programie edycyjnym depesze pilną i krótką.

Krzysztof Strzępka wspomina po latach: "Jak dodzwoniłem się do Piotra Paszkowskiego, to było bardzo szybko. On wtedy priorytetowo odbierał telefony od PAP, bo po pierwsze mieliśmy dobry kontakt, a po drugie wiedział, że jak poda jakąś informację w PAP, to będzie bardzo szybko podane dalej i dotrze do wszystkich zainteresowanych mediów, nie będzie musiał informować każdej redakcji osobno. To był dla mnie szok, jak usłyszałem od niego, że samolot się rozbił. On nie powiedział, co dokładnie się stało, natomiast jeżeli ktoś informuje cię, że samolot się rozbił, podchodząc do lądowania, a wcześniej telewizja podaje, że na lotnisku samolot płonie, to ty wiesz, że jest bardzo źle".

Bezpośrednio po tym - opowiadał Strzępka - "wszyscy się rzuciliśmy i czym się tylko dało pojechaliśmy na lotnisko" w Smoleńsku. "Na cmentarzu byli dziennikarze telewizji, stacji radiowych, gazet. Grupa liczyła kilkanaście osób" - powiedział.

"Pamiętam, że na lotnisku był absolutny chaos. Podjechaliśmy tam kilkanaście minut po tym, jak odjechaliśmy spod cmentarza. Wiadomo, że fotoreporterzy i operatorzy chcą podejść jak najbliżej wraku, żeby mieć jakiś obrazek. W związku z tym tam była absolutnie fizyczna batalia z przedstawicielami rosyjskich służb o to, żeby podejść bliżej. Ja też rozumiem ich podejście, że oni nie chcieli nas wpuścić nikogo postronnego, bo to ostatecznie teren katastrofy, ale dziennikarze byli bardzo mocno rozemocjonowani. Nie pamiętam, kto krzyczał, ale na pewno krzyczano +tam mój prezydent leży, wpuście nas+". Doszło wręcz do szarpaniny" - opowiadał dziennikarz.

W kolejnych minutach w serwisie Polskiej Agencji Prasowej publikowane były następne depesze dotyczące katastrofy. Pisali je dziennikarze przebywający w Warszawie i Moskwie. Strzępka ze Smoleńska po godz. 10.20 (czyli 11.20 czasu moskiewskiego) podyktował telefonicznie do Warszawy kolejną krótką depeszę. Poinformował, że nad lotniskiem wciąż unosi się mgła, że na miejscu pracują służby ratownicze oraz że przed lotniskiem są obecni polscy dziennikarze, ale nie zostali dopuszczeni do miejsca katastrofy. Wiadomość została opublikowana o godz. 10.32.

Później Strzępka - jak sam wspomina - dostał zadanie z Warszawy, by ustalić, kto był w rozbitym samolocie. Pomogła w tym tak zwana książeczka - zwykle niewielki wydruk z planem wizyty i listą uczestników. Zazwyczaj po jednym egzemplarzu otrzymują także dziennikarze towarzyszący delegacji.

"Wtedy w Smoleńsku ta książeczka była wyjątkowo gruba. Zwykle prezydent czy premier lata ze swoimi najbliższymi współpracownikami i taka delegacja ma kilkanaście osób. Tutaj było prawie stu pasażerów w samolocie. Przez telefon dyktowałem to komuś w Warszawie. Może na początku szybko przebiegłem wzrokiem po tych osobach, które miały najwyższe funkcje, a potem po prostu odczytywałem jedno nazwisko po drugim. Był moment, kiedy dochodziłem do nazwiska osoby, z którą bardzo często byłem w kontakcie jako dziennikarz, to był na przykład poseł Grzegorz Dolniak. Głos mi się załamał i pomyślałem +Boże, on też+. Widziałem po prostu, ile osób, które znałem, z którymi rozmawiałem, prawdopodobnie nie żyje. Nie mieliśmy jeszcze wtedy potwierdzenia, ale katastrofa tego rozmiaru nie pozostawiała złudzeń, że są ofiary tylko śmiertelne" - mówił Strzępka.

Do dziennikarzy przed bramą lotniska stopniowo wychodzili przedstawiciele rosyjskich władz, przekazując kolejne informacje. Strzępka wspomina jednak, że dziennikarze nie byli dopuszczani do danych, kto przyjechał do Smoleńska tego dnia po katastrofie. Tymczasem na lotnisko przyleciał Władimir Putin, który wtedy był premierem Rosji, a przyjechali także premier RP Donald Tusk i prezes PiS Jarosław Kaczyński, brat prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Strzępka zapamiętał, że obecni w Smoleńsku dziennikarze byli zasmuceni, ale nie okazywali emocjonalnych reakcji. "W takiej sytuacji działasz jak robot. Wiesz, co jest twoim zadaniem i wypełniasz to zadanie. Może ci się załamać głos, możesz źle się czuć, ale masz zadanie do wykonania. Nie wszyscy to rozumieją, ale dziennikarstwo to nie jest zawód, to jest religia - to jest coś takiego, co się robi dla dobra opinii publicznej. Dlatego bardzo ważny jest kręgosłup moralny i wiara, że to, co robisz, ma sens" - podkreślił. Dodał, że dziennikarze w Smoleńsku, a potem w Moskwie, choć na co dzień pracują w konkurencyjnych redakcjach, to wtedy raczej ze sobą współpracowali.

Tak było w Moskwie, dokąd do prosektorium przywożono ciała znalezione na miejscu katastrofy. Przed budynkiem od 11 kwietnia całymi dniami czekała grupa dziennikarzy z Polski, w tym Krzysztof Strzępka z PAP, który nad ranem przyjechał ze Smoleńska pociągiem wraz z fotoreporterem PAP Jackiem Turczykiem.

Strzępka zapamiętał pracę w Moskwie jako najtrudniejszy moment. Przed budynkiem prosektorium dziennikarze rozmawiali nie tylko z przedstawicielami polskiego rządu, ale i z członkami rodzin ofiar. "Przedstawiciele polskich władz wychodzili raz na jakiś czas i przekazywali informacje. Oni są profesjonalistami i rzeczowo informowali, czego się dowiedzieli i jak wygląda sytuacja. Oprócz tego, i to było najtrudniejsze, przyjeżdżały tam też rodziny. Psychologicznie trudną sytuacją dla dziennikarza jest to, żeby spróbować podjąć w bardzo delikatny sposób rozmowę z rodziną. Z jednej strony ignorowanie ich też jest niefajne, bo ludzie przyjechali i może chcą się podzielić ze światem tym, co teraz czują. My jesteśmy tam po to, żeby im to umożliwić. Ale z drugiej strony podchodzenie do kogoś, kto być może absolutnie nie chce z nikim rozmawiać, bo jest w rozpaczy, bo stracił kogoś bliskiego, to nie wiem, czy w całym moim dziennikarskim życiu byłem w trudniejszej sytuacji. Na szczęście nie byłem tam sam, była tam większa grupa dziennikarzy. Próbowaliśmy znaleźć złoty środek i wyczytać z zachowań niewerbalnych, czy ktoś chciałby z nami porozmawiać, czy nie. Nie było tam żadnego uganiania się za tymi ludźmi i naciskania ich, żeby porozmawiali" - powiedział Strzępka.

Zanim jednak polscy dziennikarze pojechali ze Smoleńska do Moskwy, musieli gdzieś przenocować. Tymczasem pasażerowie Jaka-40 przyjechali do Rosji na uroczystość upamiętnienia 70. rocznicy zbrodni katyńskiej i jeszcze tego samego dnia mieli wracać do Polski. Krzysztof Strzępka wspomina, że Rosjanie namawiali grupę dziennikarzy, aby jeszcze tego samego dnia odlecieli do Polski tym samym samolotem. Prawie wszyscy zdecydowali się jednak zostać na miejscu i relacjonować wydarzenia.

Dziennikarze, którzy przylecieli rano z Polski, nie mieli jednak zarezerwowanych hoteli ani ubrań na zmianę. Strzępka 10 kwietnia w Smoleńsku pracował do późnej nocy. Gdy poszedł do hotelu w pobliżu lotniska Siewiernyj, nie było już wolnych pokoi, a baza noclegowa w mieście nie była wtedy rozbudowana. Próbował spędzić noc w hallu, w końcu jego i Turczyka przygarnęli jacyś inni dziennikarze. W swoim pokoju pozwolili reporterom PAP spać na podłodze.

Krzysztof Strzępka powiedział, że z Moskwy do Warszawy wrócił dopiero po kilku dniach. Nie obyło się bez nerwowego oczekiwania na lotnisku, bo wiza, którą otrzymał, żeby relacjonować uroczystość w Katyniu, już wygasła. "Na lotnisku w Moskwie byłem już niestety sam. Mimo zapewnień były brwi podnoszone dosyć wysoko do góry, jak widzieli mój paszport z tak długo przekroczoną wizą. Dość długo to trwało, ktoś w pewnym momencie zabrał mój paszport i zniknął, co mnie trochę zaniepokoiło, ale trzeba pamiętać, że to była inna Rosja i że nie bałem się, że mnie ktoś zaraz aresztuje. Ostatecznie przedłużyli mi wizę tuż przed wylotem i już z odpowiednimi pieczątkami wróciłem do kraju" - opowiadał dziennikarz PAP.

Wspomina, że dopiero po powrocie do kraju po raz pierwszy się wzruszył, gdy oglądał w telewizji reportaże wspomnieniowe o ofiarach katastrofy smoleńskiej.

Również dopiero w kraju, w taksówce z lotniska Krzysztof Strzępka dowiedział się, jak jego rodzice przeżyli wiadomość o katastrofie Tu-154M. "Często wtedy latałem służbowo za granicę. Zwykle o nich nie opowiadałem rodzinie, bo tych wizyt było tak dużo. Jednak kilka tygodni przed 10 kwietnia powiedziałem mojej babci, że będę na uroczystościach w Katyniu. Pomyślałem, że skoro ona pamięta II wojnę światową i skoro mogę podejrzewać, że głosowała na Lecha Kaczyńskiego, to może miło byłoby jej, gdyby wiedziała, że jej wnuczek będzie relacjonował, jak głowa państwa polskiego oddaje hołd ofiarom" - powiedział Strzępka.

Przypadkowo świadkami tej rozmowy byli jego rodzice. "W konsekwencji to doprowadziło do tego, że moi rodzice, zwłaszcza mój tata prawie umarł na zawał, gdy po raz pierwszy usłyszał o katastrofie w Smoleńsku" - dodał reporter.

Powiedział też, że 10 kwietnia rano po prostu wysłał żonie krótką wiadomość tekstową, że wszystko z nim w porządku.

Krzysztof Strzępka pracował w Polskiej Agencji Prasowej od 2006 do 2020 roku. Ostatnie siedem lat spędził na placówce w Brukseli. Pracę w Agencji przerwał nagle. Ówczesnemu kierownictwu redakcji nie spodobała się depesza, w której informował, że Polska może nie dostać unijnych pieniędzy, jeżeli nie wyrazi zgody na powiązanie ich przyznawania z przestrzeganiem praworządności. Przełożeni Strzępki najpierw przekazali mu, że może już więcej nie pisać, następnie zaproponowali rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Strzępka złożył wypowiedzenie z winy pracodawcy. Sprawa trafiła do sądu pracy, który w 2023 r. przyznał Strzępce rację i odszkodowanie.

"Miałem ogromną satysfakcję, że zachowałem się jak trzeba, i że broniąc standardów dziennikarskich poległem, ale się nie ugiąłem. Jestem wdzięczny kolegom z PAP, zwłaszcza z Działu Zagranicznego, że trzymali za mnie kciuki, bo dostałem potem bardzo dużo wiadomości ze wsparciem. Bardzo dużo zawdzięczam Polskiej Agencji Prasowej, bo to jest miejsce, które mnie ukształtowało zawodowo i pozwoliło mi się niezwykle rozwinąć" - podsumował Krzysztof Strzępka.

Rafał Lesiecki (PAP)

ral/ stk/ mhr/

PRZECZYTAJ JESZCZE
Materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazami danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez [nazwa administratora portalu] na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.
pogoda Dąbrowa Białostocka
10.7°C
wschód słońca: 05:30
zachód słońca: 19:23
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Dąbrowie